22 kwietnia 2013

Melodia duszy – wywiad z Jackiem Poniedziałkiem

Jak doszło do Twojego pierwszego tłumaczenia? Co zadecydowało, że translacja stała się równoprawnym partnerem aktorstwa i reżyserii?

Wszystko zaczęło się od współpracy artystycznej i przyjaźni z Krzyśkiem Warlikowskim. Właściwie to zanim jeszcze zacząłem grać w jego przedstawieniach. To były czasy maszyny do pisania, pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych, nie było jeszcze komputerów. Dosyć sprawnie pisałem na maszynie a on dosyć szybko wyczuł, że mam pewną słowotwórczą zdolność, potrafię w łatwy sposób ubrać myśli w słowa. Pisaliśmy adaptacje na potrzeby jego pierwszych spektakli, wspólnie dokonywaliśmy tłumaczeń. Nasze translacje polegały na tym, że on z egzemplarzem francuskim w ręku tłumaczył tekst na polski, ja natomiast dawałem temu formę językową. On odczytywał sens dramatu Matei Vişnieca „Zatrudnimy starego clowna”, ja ubierałem to w słowa. Gdybym dzisiaj zajrzał do tego tłumaczenia, to bym się pewnie przeraził (śmiech). Czas mijał… Krzysiek dostał zamówienie na wyreżyserowanie „Oczyszczonych” Sarah Kane. Był rok 2000 lub 2001. Krystyna Meissner, która wówczas była świeżo mianowaną dyrektorką Teatru Współczesnego we Wrocławiu, chciała otworzyć teatr na nową widownię, ściągnąć kilka gorących nazwisk, które budzą emocje, prowokują do dyskusji. Krzysiek był jednym z tych twórców. Krystyna Meissner dowiedziała się, że w Rozmaitościach mieliśmy realizować „Oczyszczonych” Sarah Kane, zaproponowała Krzyśkowi powrót do tego tytułu. Zajrzeliśmy do dwóch funkcjonujących w języku polskim przekładów, były dość tragiczne. Pani Krystyna zapytała nas, czy byśmy tego z Krzyśkiem nie przetłumaczyli. Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę. Przełożyliśmy tekst w wakacje, tuż przed przystąpieniem do prób, które rozpoczęły się jesienią. Wysłaliśmy do pani Krystyny, odpisała niemalże natychmiast, że tłumaczenie jest bardzo trafione, proste, komunikatywne i że oswaja tę diabelską dramaturgię. Wszystko zaczęło się trochę z przypadku, trochę z intuicji Krystyny Meissner, również jako rezultat wcześniejszej współpracy z Krzyśkiem. Potem on dostał propozycję z Holandii, żeby wyreżyserować dramat Andrew Bovella „Językami mówić będą”. On mówi po angielsku, ale chciał mieć polski egzemplarz, bo zawsze myśli się po polsku. Przetłumaczyłem tekst. Nie wiem, jakim cudem dowiedziała się o tym redaktor Krystyna Golińska z „Dialogu” i poprosiła o egzemplarz. Spodobał się i został opublikowany w miesięczniku. Potem przełożyłem Hanocha Levina: „Kruma” dla Krzyśka, „Pakujemy manatki” wyłącznie dla siebie, ponieważ spodobał mi się tekst, chyba najbardziej z całego wyboru przywiezionego z Izraela przez Felice Ross. Zaproponowałem tłumaczenie „Dialogowi”, ale nie chcieli już go drukować, ostatecznie wydali to w formie audiobooka. Przekład przyjęto entuzjastycznie, dramat został wystawiony przez Iwonę Kempę w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Miałem wątpliwości, ale Levin w moim wydaniu się spodobał. Obserwowałem reakcje ludzi, czytałem pozytywne recenzje dotyczące przekładu, na czele z Januszem Majcherkiem. Tłumaczenie nie jest moją główną działalnością, nie mam przecież przygotowania filologicznego. Nigdy nie przypuszczałem, że to będzie tak poważne zajęcie i że się temu twórczo poświecę, ale okazuje się, że często z przypadku rodzą się bardzo ważne rzeczy. To właściwie pochłania mnie czasowo bardziej niż próby w teatrze, granie spektakli czy podróże teatralne. Tłumaczenia wymagają również więcej czasu niż praca nad rolą. Godzinowo, nie mówię o tygodniach, miesiącach. „Anioły w Ameryce” tłumaczyłem akurat bardzo długo, dziewięć miesięcy, ale to był bardzo złożony tekst, wymagający niezwykłej erudycji, wiedzy i researchu. Wielokrotnie musiałem kontaktować się z native speakerami. Poznawałem nie tylko słowa czy pojęcia, ale fakty historyczne, style, mody, okoliczności zdarzenia, często zupełnie nieznane konwencje, prawa. To była niezwykle wzbogacająca praca, pogłębiona lektura, pozwalająca na wejście w psychikę autora, obcowanie z nim na innym poziomie, rozpoznając tropy myślowe.

Tak, o artyście najwięcej mówi jego dzieło.

Tylko jako zwykły czytelnik nie wchodzisz na głębsze poziomy.

Czy tłumacząc teksty, zawsze bierzesz pod uwagę kontekst teatralny? Język Twoich przekładów jest bardzo sceniczny.

Bez wątpienia aspekt teatralnej muzykalności jest niezwykle istotny i pomaga mi w osiągnięciu efektu komunikatywności przekładu. Dotyczy to przede wszystkim teatru, ale tłumaczę również dla wydawnictw. Niedawno przetłumaczyłem Tennessee Williamsa, to jest literatura teatralna, ale wzbogacona o niezwykłą ilość didaskaliów, które mają prozatorski charakter. I książka, którą właśnie przełożyłem, czyli autobiografia Justina Viviany Bonda – „Tango”, jest pisana prozą.

Wolisz tłumaczyć dramat czy prozę?

Proza nie jest literaturą przeznaczoną dla teatru, lecz do czytania. Tłumacząc literaturę spoza kręgu dramatu, też korzystam ze swojego aktorskiego słuchu, fraza jest trochę dostosowana do pewnego porządku prezentacji. Wyobrażam sobie czytelnika, który oddaje się lekturze na głos, czyta tekst w radio, sobie samemu lub drugiej osobie, nawet na wakacjach, na plaży, w rozmaitych okolicznościach. Absolutną podstawą jest sam utwór, nigdy nie staram się go zmieniać.

Nie podchodzisz nabożnie do oryginału? Wprowadzasz czasem zmiany, uwzględniasz polski kontekst?

Czasem coś przekładam na polski grunt. Jeśli pojawia się na przykład figura górala, zbójnika, dobroczyńcy, nazywam go Janosikiem. Albo gdy ktoś używa powiedzeń lub przysłów, w których kwestionuje czyjąś prawdomówność, to wykorzystuję polskie przysłowie lub fragment wiersza typu: „a jak wrzucał, to kucał” Juliana Tuwima. Albo w „Aniołach w Ameryce”, kiedy ktoś kogoś zaskakuje, dokonuje odkrycia, używam sformułowania „odkryłeś Amerykę”. Moje przekłady czasem nie są stuprocentowo  zgodne z literą, lecz z duchem utworu. Staram się respektować dosadność języka oryginału, kolokwialność mowy. Angielski wachlarz przekleństw jest niezwykle bogaty, ale polski mu nie ustępuje (śmiech).

Podczas PC Dramy czytaliśmy w Żaku „Kotkę na gorącym blaszanym dachu” Tennessee Williamsa w reżyserii Igora Gorzkowskiego w Twoim tłumaczeniu. Odbiorcy zwracali uwagę na niezwykłą aktualność języka, siłę przekładu.

Wszystko mieści się w jednym człowieku: aktor, reżyser, tłumacz. Lata naszej edukacji, życiowych doświadczeń, to wszystko nas kształtuje, jesteśmy wypadkową różnych sił. Kiedy byłem jeszcze adeptem aktorstwa czy studentem szkoły teatralnej, słowo nie było dla mnie tak ważne jak obraz: ciało człowieka, ruch, emocja. Przez dwadzieścia trzy lata pracy teatralnej moje upodobania bardzo się zmieniły. Od dziesięciu lat jestem bardziej wrażliwy na słowo niż obrazy i to słowo jest dla mnie bardziej plastyczne, znaczące i bardziej uderzające. Choćby nie wiem co poruszającego działo się na scenie,nie budzę się, pókinie usłyszę słowa. Dlatego myślę, że wrażliwość na słowo, którym się atakuje lub broni, którym wyraża się najważniejsze, najbardziej skomplikowane emocje, jest niezwykle istotna. Głos jest dla mnie intymniejszy od spojrzenia. Głosem jest trudniej okłamać niż wzrokiem…

Masz rację, w głosie jest bardzo trudno ukryć emocje.

Tak, dlatego takie trudne są premiery, ponieważ ciało można opanować, ale nawet u najbardziej pewnego siebie i profesjonalnego aktora, wyczuwa się drżenie w głosie. Ono jest dla mnie najciekawsze. Jest jak melodia duszy. Jest czymś, co płynie z głębi. Niepewność i drżenie w głosie nie jest czymś, czego aktorzy powinni się wyrzekać, bo wtedy teatr gaśnie. Trema jest bardzo korzystna.

Co decyduje o Twoich wyborach translatorskich, czy przede wszystkim działasz na zamówienie konkretnych teatrów, reżyserów?

W większości przypadków były to zamówienia teatrów, wydawnictw, czasopism, (trzy publikacje w „Dialogu”). Cały czas nie mogę wyjść z zadziwienia, że wydawnictwa angażują bardzo poważne środki i „ryzykują” współpracę z niezawodowym tłumaczem.

Wydaje mi się, że Twoja jakość tłumaczenia wnosi dużo świeżości, autentyczności, melodyjności języka, wyczucia frazy. Twoje przekłady nie są tak bardzo akademickie, co staje się ich niewątpliwym atutem.

To nie jest jakaś fałszywa skromność, ale mam wpojony pewien schemat, rodem z PRL-u, kiedy komunikacja z drugim człowiekiem odbywała się na poziomie listów, poprzez czytanie. Mam głęboko zakorzeniony respekt wobec literatury, słowa drukowanego, dlatego z taką satysfakcją przyjmuję propozycje ze strony wydawnictw. Tłumaczenie jest nadal w moim życiu czymś nowym, odkrywczym. To bardzo rozmaite obszary poznawcze, tematy, języki komunikacji – angielski to studnia bez dna, niewiarygodna ilość wariantów. Dochodzą do tego różne osobowości, modele psychologiczne postaci, twórców, wyobraźnie. W teatrze występuje pewnego rodzaju powtarzalność, zwłaszcza gdy tak jak ja, pracuje się głównie z jednym reżyserem. Parając się tłumaczeniem, mam do czynienia z różnymi polami literackimi, ludzkimi, społecznymi, historycznymi, geograficznymi. To jest właściwie podróż po świecie.

Kto jest Twoim ulubionym dramatopisarzem?

Trudno jest dokonać takiego wyboru, bo on jest bardzo arbitralny. Wszystko zależy od tego, w jakim momencie życiowym się znajduję, czym się zajmuję. Dosyć trudno jest mi zachwycać się dramatem romantycznym, literaturą mesjanistyczną. Metafizyka czy poezja interesuje mnie tylko wtedy, gdy jest wpleciona w problematykę społeczną. Do moich ulubionych utworów należy „Osama bohater” Dennisa Kelly’ego, którego przetłumaczyłem dla „Dialogu”, był wystawiony w Łodzi, wyreżyserowałem go również w IMCE. W sposób bardzo dosadny i bezpośredni opisuje problematykę uprzedzeń cywilizacyjnych, będącą konsekwencją różnicy kultur, religii. Dotyka tematu agresji wynikającej z niezrozumienia i z tego, że jesteśmy konsumentami papki medialnej, którą nam się aplikuje. Bezmyślnie przyjmujemy pewne stwierdzenia jako fakty. To bardzo ciekawy dramat, niezwykle prosty a z drugiej strony bardzo bogaty, mimo że pisany dość wulgarnym, potocznym językiem, to cały czas obecna jest w nim poezja: we frazie, w metaforze. Z tego samego powodu pokochałem Tennessee Williamsa. Ponieważ akurat teraz tłumaczyłem autobiografię Bonda, chciałbym wspomnieć o tej gałęzi literatury. Od lat nie potrafię poważnie zainteresować czy oddać się powieści, literaturze opartej wyłącznie na wyobraźni. Poza tym co tłumaczę, a tłumaczę non stop, chętnie zasiadam do lektury biografii czy autobiografii, np. „Inne życie” Iwaszkiewicza napisanej przez Radosława Romaniuka. Literatura porusza mnie wtedy, kiedy jest świadectwem rzeczywistości, epoki, grupy, koncepcji intelektualnej czy artystycznej.

Wróćmy do tekstu, który świeżo przetłumaczyłeś i premierowo przeczytasz podczas kwietniowej PC Dramy w Żaku – „Tango” Justin Viviany Bonda.

Z Krzysztofem Warlikowskim robimy przedstawienie „Kabaret warszawski”, który składa się z dwóch części. Pierwsza oparta m.in. na filmie „Kabaret”, druga natomiast na filmie Johna Camerona Mitchella „Shortbus”. W „Shortbusie” występuje postać grająca samą siebie, transpłciowa – Justin Viviana Bond, wszechstronny artysta, performer, którą mam zagrać w spektaklu Warlikowskiego. Równolegle z naszą premierą ma się pojawić autobiografia „Tango. Powrót do dzieciństwa, w szpilkach”. Wydawnictwo WAB poprosiło mnie, żebym przełożył tę książkę. Idealnie się złożyło, że akurat mam go grać, więc jest to doskonała okazja, by się z bliska przyjrzeć jego osobowości, sposobowi myślenia.

Zawsze tak gruntownie przygotowujesz się do roli?

Teraz tak się akurat złożyło (śmiech). Zagrałem już sporo osób o odmiennej tożsamości płciowej. Trochę mnie to ostatnio nużyło. Obecne doświadczenie jest o tyle ciekawe, że Bond nie jest homoseksualistą, ale biseksualistą. Biologicznie urodził się mężczyzną, ale czuje się kobietą, nie dokonał jednak operacji zmiany płci. Nie każe do siebie mówić ani Mr, ani Mrs, tylko Mx, czyli Mix. Z pewną nieufnością przystępowałem do tej pracy, obawiałem się, że mnie nie wciągnie, nie zainteresuje. Aktorsko Justin Viviana Bond bardzo mi się podobał, ale film jako całość, nie wzbudził we mnie wielkiego zachwytu, nie oglądałem go z wypiekami na twarzy. Każdy z nas, paradoksalnie, nawet homoseksualiści, jest homofobem. Każdy z nas ma masę uprzedzeń. I o ile oswajamy się z homoseksualizmem i wszystkimi -izmami, jakie tylko istnieją, to nadal osoby transpłciowe budzą straszny lęk. Nawet nie wiadomo, jak się do nich zwracać. To immanentny problem. Odzywa się tu stadna biologia, instynkt. Przykład jest drastyczny, ale z transpłciowością jest trochę jak z reakcją dzieci czy psów na kulejące osoby, na ludzi z garbem, ogólnie na wszystkich, którzy zachowują się inaczej, niekonwencjonalnie. Analogicznie jest z moim stosunkiem do osób transpłciowych. W dyskursie społecznym transseksualiści pojawili się właściwie niedawno. W gruncie rzeczy sprawiła to Anna Grodzka. Czytając tę książkę, tłumacząc ją, nigdy niczego nie można powiedzieć do końca, ale wydaje mi się, że całkowicie wyleczyłem się z nieufności, nieumiejętności porozumiewania się z takimi osobami. Zrozumiałem, na czym polega ich problem. Pomimo tego, że wiedziałem, że to nie zależy od nich, że to nie jest ich kaprys, jednak nie do końca odczuwałem empatię. „Tango” dotyczy dzieciństwa, obrazuje przemiany człowieka od pierwszych lat życia, opisuje wczesną młodość, traumy przez jakie muszą przejść osoby, które się urodziły w innym ciele niż się czują. W domu, z matką, ojcem, rodzeństwem, w przedszkolu, szkole, na lekcjach WF-u, ale też podczas uroczystości rodzinnych, wyjść na imprezy ze znajomymi, etc. Cała rozpiętość problemów, dostosowywanie się, dylematy tożsamości, pytania typu: kim jestem i jak mam o sobie mówić lub myśleć. To musi być droga przez mękę, piekło. Dzięki tej książce zrozumiałem  bezwarunkową konieczność zamanifestowania przez tych ludzi swojej wolności, przyzwolenia na bycie sobą. To nie jest tylko kwestia tego czy ubiorę spodnie, czy spódniczkę. To ma o wiele głębszy wymiar. Wszystko zawdzięczamy narracji, autor bardzo trafnie i dowcipnie ubiera emocje w słowa, ma niesamowitą wrażliwość i zdolność obserwacji świata zewnętrznego, ale i ludzkiego wnętrza. Myślę, że to książka wyjątkowa, pożyteczna, niesamowicie gorąca. Mam nadzieję, że będzie hitem i stanie się przyczynkiem do ważnej dyskusji społecznej.

Dziękuję za rozmowę.