Ostatnia wieczerza artystyczna
Już wchodząc na widownię, oglądamy projekcję, wywiad z Joaną (Marta Zięba). Tancerka wypowiada się na temat sztuki współczesnej. Jest zawiedziona, rozedrgana, zagubiona, przegrana. Takie też będzie całe towarzystwo przybyłe na artystyczną kolację u Auersbergerów, snujące się niczym martwe dusze między pokojem muzycznym a jadalnią.
W nihilistycznym duchu, ustami zblazowanego i sarkastycznego narratora – Bernharda/Lupy (Piotr Skiba), poznajemy bohaterów dramatu. Słuchamy przejmujących monologów, wielkich i małych improwizacji. Spektakl mówi przede wszystkim o artystach, ich kiepskiej kondycji materialnej i intelektualnej. Jednak tę trafną diagnozę Bernharda/Lupy można przetransponować na całe społeczeństwo. Obserwujemy galerię przegranych postaci, straconych zachodów miłości, zgaszonych talentów. Często pod błazeńskimi maskami bohaterowie skrywają całą bolesną prawdę o świecie, pełnym powierzchownych relacji, fałszywych sympatii, podszytych żądzą pieniądza. Atmosferze wspomnień minionej epoki symultanicznie towarzyszą reminiscencje z ostatniej drogi Joany, zbliżenia na kondukt żałobny.
Oniryczny nastrój oglądanego przez szybę pokoju muzycznego nasuwa skojarzenia z Dziadami Mickiewicza, artystycznym Salonem warszawskim, wypełnionym biedermaierowskimi meblami. Bal u Auersbergerów odbywa się w rytmie znienawidzonego Bolero Ravela. Bernhard, niczym Guślarz, przedstawia wszystkich uczestników ceremonii. Oglądamy noc żywych trupów, stowarzyszenie umarłych poetów, malarzy, muzyków, aktorów. Wszyscy potrzebują alkoholu, żeby się dostać do nieba. Wśród gości są również przedstawiciele młodego pokolenia: James (Michał Opaliński) i Joyce (Adam Szczyszczaj), niczym Rozencrantz i Guildenstern, Dr Jekyll i Mr Hyde. Oni niestety również nie dają optymistycznej recepty na życie i twórczość we współczesnym świecie. Płyniemy wraz ze wzburzonym potokiem myśli postaci, podążamy za autotematycznymi, ”intelektualnymi dyskursami”, śmiejemy się przez łzy. Na tle uczestników artystycznej kolacji tylko Joana wydaje się być wygraną. To ona jest właściwą przyczyną, dla której gromadzimy się na tej ponad czterogodzinnej stypie. Lupa ustami Bernharda krytykuje zastany świat. Szyderczo komentuje współczesną sztukę, odwołując się do Narodowego Starego Teatru, ”Golgoty Picnic”, ”Do Damaszku” Jana Klaty, nowej dyrekcji krakowskiego teatru. W sztuce aż kipi od subtelnych kontekstów i intertekstualnej gry z widzem. Czerwona linia oddzielająca publiczność od aktorów to umowna granica, linia życia, którą odważają się przekroczyć tylko trzy osoby: Joana, Bernhard i aktor Burgtheater (fenomenalny Jan Frycz).
Na szczególną uwagę zasługuje wspaniała scenografia autorstwa samego reżysera. Najbardziej przejmująca jest chyba scena ukazująca zagracone mieszkanie odurzonej białym winem Joany. Pesymistyczny nastrój potęguje kakofonia dźwięków ”Candy Land” Cocorosie. Symbolicznie zaklejone taśmą regały z książkami, ograniczony dostęp do sztuki, odcięcie się od świata, zepsuty magnetofon – nie tak miał wyglądać artystyczny raj w stolicy, o którym marzyła artystka.
Tytułowa ”Wycinka” Krystiana Lupy to przede wszystkim proces – mechaniczny, ale powtarzalny. To kontrolowana, planowana, celowa i sezonowa sytuacja. Czasem nie trzeba mieć na nią pozwolenia. Dokonuje się od pokoleń w każdym społeczeństwie, każdej warstwie społecznej i w każdym mieście. Starych drzew się przecież nie przesadza, ale zawsze można je… wyciąć.